Należy podkreślić, że nie jest to artykuł sponsorowany, bo stron dobrych całego tego zamieszania będzie tutaj sporo. Bowiem Harry Styles – który wyrósł u boku chłopców z One Direction – przeszedł drogę niemal identyczną, jak Justin Bieber. Po pierwsze z pozycji nastolatka, którego jeszcze dekadę temu niemal "wstyd było słuchać" (jeśli miało się więcej, niż dwanaście lat), stał się jedną z najważniejszych żyjących gwiazd (i wybaczcie fani Iron Maiden, to właśnie Harry okupuje szczyty list przebojów i bije rekordy serwisów streamingowych). Nie znaczy to, że wszystko, co przed Stylesem czy Bieberem powstało, trąci naftaliną, ale czasy się zmieniły i wygrywają – stety/niestety – ci, którzy obok świetnych kompozycji potrafią jeszcze w dobry PR, poczucie humoru, ale też wiedzą, że trzeba się pojawić u Jamesa Cordena (świeć Panie nad duszą jego programu) albo zagrać – z wielką dozą dystansu – w musical genre challenge w którymś z tonight show. Po drugie należy zauważyć, że to, co nawet najbardziej konserwatywni torysi (choćby mieli po trzydzieści lat i niezbyt sprane podkoszulki Eagles of Death Metal) nazywają "czasy się zmieniły", nie jest prawdą: nasze matki (babki?) piszczały już sześćdziesiąt lat temu na Beatlesach, potem na New Kids on the Block, teraz robią to całe pokolenia na Harrym Stylesie i nie ma w tym żadnej różnicy. Media plotkarskie istnieją w takim samym kształcie od lat (magazyn "Brevities and Society Gossip", specjalizujący się w donoszeniu "co u sław", został po raz pierwszy wydany ponad sto lat temu!), fake newsy – choć dziś roznoszą się odmiennymi ścieżkami – funkcjonują od wieków (w tym miejscu polecam konfrontację tych słów z obrazem "Stracone złudzenia" Xaviera Giannoliego), a najpopularniejsi celebryci muszą ukrywać się przed atakującymi ich fanami i paparazzi w swoich horrendalnie drogich willach również od zarania dziejów (wystarczy przecież wspomnieć hollywoodzki Chateau Marmont i jednego z największych reżyserów wszech czasów, Billy’ego Wildera, który w słynnym hotelu ukrywał się już w latach trzydziestych ubiegłego stulecia). Nic zatem, co zostało nakręcone w "Black Mirror" nie jest jakimś zjawiskiem zapowiadającym niehumanitarny XXII wiek.

Podsumujmy zatem postawioną powyżej tezę – koncert Harry’ego Stylesa domknął dwa najważniejsze muzycznie tygodnie tego roku w naszym kraju, a właściwie: dwa tygodnie z najbardziej gęstym nagromadzeniem gwiazd. Ciąg zapoczątkował 21 czerwca występ Red Hot Chili Peppers (u boku którego wystąpił też Iggy Pop – to coś dla wspomnianych wyżej tradycjonalistów), potem na Narodowym była jeszcze dwukrotnie Beyonce, chwilę później w Gdyni na Openerze pojawili się między innymi Arctic Monkeys, Labrinth, Kendrick Lamar i Lizzo, a przecież tylko w czerwcu mieliśmy również na przykład Röyksopp na Tauron Nowej Muzyce, Panterę na Metal Hammerze w Łodzi, grupę Ghost na Mystic Festival, Deep Purple na wydarzeniu Hard Rock Heroes czy Ellie Goulding na Orange Warsaw. Podkreślam raz jeszcze: to tylko czerwiec 2023 roku w Polsce.

Obalam tezę numer jeden: "a bilety to były drogie".

Ceny biletów na trybuny na Stadionie Narodowym zaczynały się od dwustu złotych, potem były te po czterysta, ale też, owszem, znalazły się takie za grubo ponad tysiąc. Narzekamy na wydawane na koncerty zachodnich gwiazd – w tym Harry’ego Stylesa właśnie – krocie, jednocześnie ignorując fakt rozpędzonej jak podparyskie TGV inflacji. Jeszcze niedawno nie dziwiły nas pomidory na bazarze po trzydzieści osiem złotych, ale gdyby Harry zagrał za trzydzieści pięć – jak Coma w krakowskim klubie Studio w 2006 roku – to byłoby świetnie. Marginalizujemy fakt, że za wakacyjne loty do Toskanii płaciliśmy kiedyś trzysta złotych, a w tym roku wydamy tysiąc osiemset (lecąc z lotniska położonego czterdzieści kilometrów od centrum miasta), zapominając, że te miliony nie wpadną na konto Harry’ego bezpośrednio: jakby umyka nam, że na Stadionie Narodowym była ochrona, pracownicy cateringu, bileterzy, nagłośnieniowcy, oświetleniowcy, ekipa sprzątająca, zarządca obiektu, a do tego przecież jeszcze setki pracowników po stronie artysty, a więc muzycy, akustycy, management, agencja sprzedająca bilety, organizator koncertu, wytwórnia, wydawca, a nawet kierowca busa i facet, który ogarniał dla wszystkich loty z granego kilka dni wcześniej koncertu w Düsseldorfie do Warszawy i bookował hotele oraz wyżywienie (które też kosztowało). Ale gdyby Harry zagrał za trzydzieści pięć złotych, to poszlibyśmy wszyscy, jasne. Do zwizualizowania skali niech posłuży fakt, że na sto dziesięć tysięcy odwiedzających zakończonego właśnie gdyńskiego Openera przypadło – jak podali organizatorzy – siedem tysięcy pracowników festiwalu, którzy na koniec miesiąca chcieliby też coś wsadzić do garnka.

Wyśmiewam tezę numer dwa: "a taka gwiazda to nawet nie wie dokąd przyjeżdża".

Wie, doskonale wie. Czasy TikToka są bowiem okrutne również dla gwiazd, a wtopy w rodzaju "witam Starachowice" krzyczanego przez artystę w domu kultury w Skierniewicach słusznie minęły. W Warszawie Styles zagrał dwadzieścia jeden utworów, czyli o jeden więcej, niż na tej trasie podczas koncertów na przykład w Amsterdamie i Edynburgu, ale też o dwa więcej, niż w Cardiff. I czy było to dokładnie wycyrklowane show, które niemal pod każdą szerokością geograficzną wygląda tak samo – nie mnie oceniać, ale z tego, co kojarzę, to chodząc do teatru na ten sam spektakl więcej, niż raz, spodziewamy się właściwie tego samego. Nie ma więc co bulwersować się na powtórzone całe segmenty. A że pokazał ukraińską flagę na scenie, tak jak zresztą dzień wcześniej na Openerze Lil Yachty, to raczej nie pomyłka, nie też lekceważenie naszej ojczyzny (co może się nie spodobać zbulwersowanemu na wspomnianym tiktoku @ViralowemuTacie), ale wyraz wsparcia – również dla nas, Polaków, którym nikt nie odbiera poświęcenia dokonanego wiosną ubiegłego roku: nie chodzi przecież o to, żeby każdy z nas zbawiał świat ratując ludzi spod bomb, ale żeby im okazać wsparcie i stworzyć wrażenie bezpiecznej przystani, w której Ukraińcy są akceptowani za samą obecność.

Zastanawiam się nad tezą numer trzy: "bo niczego nie było słychać".

…ale skala potworności Stadionu Narodowego to znana jest przecież od dekady. Obiektowi jako takiemu niczego zarzucić nie można, ale o tym, że w jednym miejscu słychać utwór niemalże jakby w audiofilskich słuchawkach, metr dalej da się tylko odczuć nieskładną papkę sekcji rytmicznej, na trybunie jest prawie tak jak nocą na warszawskiej Smolnej, a pod sufitem nie słychać już niczego – to wiadomo od zawsze. Nie takie tuzy głowiły się, czy lepiej przy zamkniętym dachu (Harry grał właśnie przy takim), czy też przy otwartym, czy postawić scenę z boku płyty, czy wykorzystać patenty Eda Sheerana z obrotowym podestem na środku boiska. Jeśli istnieje ktoś, kto to wie, to niech rzuci kamieniem (albo wróci do planów architektonicznych i z akustykami postawi odpowiednie panele dźwiękochłonne, systemy surround, odbojniki i cokolwiek innego, co nosi na pewną jakąś nazwę). I oczywiście, najprostszym jest zrzucenie winy na organizatorów, ale rodzi się pytanie, czy dysponują oni w centralnej części Polski jakimkolwiek innym obiektem nadającym się na takie wydarzenie, a jeśli nie, to czy tę winę nie ponoszą zarządcy Narodowego. A poza tym, jak powiedział stojący obok mnie na koncercie Stylesa kolega: w tym show to chodzi też o pewien rodzaj emocji, którego nie zestawia się z żadnym "słychać/nie słychać".

Na koniec zamiast bronić własnego środowiska – atakuję je, ale mówię też o konieczności edukacji.

Rok temu podczas Openera wystąpić miała Dua Lipa, której koncert w ostatnim momencie zakłóciła porażająca burza (a właściwie: oberwanie chmury, pioruny i wszystko, co można sobie wyobrazić). "Organizatorzy zepchnęli z siebie problem" komentowali rozsierdzeni fani na wieść o ewakuacji z terenu gdyńskiego festiwalu. Nikt oczywiście nie powiedział im, jak wielkim problemem stałaby się śmierć któregoś uczestników, gdyby rozchodzący się po nasiąkniętym deszczem błotku prąd (nie mówiąc już o lecących z estrady metalowych elementach, bo przecież została ona wówczas zniszczona) poraził którąkolwiek ze stron. Rozjuszony tłum wściekał się też na nieinformujących w social mediach o przebiegu akcji autorów Openera, choć – jak opowiedziała mi zaprzyjaźniona osoba dobrze poinformowana w świecie festiwalowym – jest to stała praktyka opierająca się na niewzbudzaniu paniki, ale też na niezapraszaniu celem "pomocy przy niesieniu ratunku" osób trzecich, które mogłyby zablokować drogę pogotowiu czy policji. "What's the procedure?" zapytałby Dwight Schrute i miałby rację, bo emocje zawsze muszą ustąpić logice.

Po kolejne (czy zacząłem w ogóle wyliczanie wątków, które poruszam? wątpię) to samo tyczy się opowiadania w ogóle o sztuce przez rodzimych dziennikarzy. O ile jednak większości środowiska będę bronił – wspaniali to ludzie, nie zapomnę ich nigdy – o tyle brak erudycji i bazowanie na znikomej orientacji w terenie nie zdaje egzaminu w procesie kształtowania odbiorców. Zatem opinie o szczepionkach przeciwko COVID-19 zostawmy wirusologom, komentowanie ruchów Prigożyna ekspertom od obronności, a podsuwanie odbiorcom kultury: ludziom w tej dziedzinie wykształconym bądź dostatecznie obeznanym. Nie godzę się zatem na mówienie wszystkiego, co przytoczyłem powyżej – "a bilety to były drogie", "a taka gwiazda to nawet nie wie dokąd przyjeżdża" oraz "bo niczego nie było słychać" – bo właściwym w tej kwestii byłoby przytoczenie pełnego kontekstu (a tylko taki składa się na właściwy obraz). Nie godzę się więc na pisanie nagłówków w stylu (przytaczam z pamięci) "Zbulwersowana wyszła z Openera" (artykuł o fance, której nie spodobał się brak możności płacenia gotówką na festiwalu; tytuł zaczerpnięty z przypadkowego komentarza na Facebooku), gdyż nie wnoszą one niczego do dyskusji i nie pozostawiają przestrzeni na polemikę o drugiej stronie medalu: i tak, mówię tu o części swojego własnego środowiska. Nie czuję sympatii do tych z nas, którzy (nie wywiązując się ze swej pracy) używają półśrodków i skrótów, częstokroć bez sprawdzenia choćby podstawowych pojęć czy bez uprzedniego przejrzenia faktów (tu przypomina mi się pewna dziennikarka, która w poważnym tygodniku przekonywała, że "My Heart Will Go On" Celine Dion ma "miliardy odtworzeń w serwisie YouTube", podczas gdy oficjalny teledysk/teaser filmowy nie istnieje w tym serwisie, a znaleźć da się tam wyłącznie kilka wersji nieoficjalnych, mających po parę milionów wyświetleń). I nie śmieję się też na komentarzach o tym, która polska gwiazda "pojawiła się na koncercie zachodniego artysty", bo – z całym szacunkiem – nie ufam pisarzom, którzy nie czytają książek, zatem nie daję mandatu do śpiewania tym, którzy sami nie oglądają kolegów po fachu (czyli, w przypadku Harry’ego Stylesa: kolegów z najwyższej światowej półki) – szczęśliwie takich polskich artystów na eventach muzycznych widuję i im chwała za to. Po to starożytni wymyślili siedem sztuk wyzwolonych, żeby człowiek wykształcił się na wielu płaszczyznach i ze swojej wiedzy czerpał mając pełne spektrum, żeby też zadawał pytania i dyskutował, a nie po to, żeby krótkowzrocznie stawiać opinie – również te krzywdzące. A nie mówię, że ja mam jakąś wiedzę absolutną i święty zmysł, bowiem kiedy wspomniana już Dua Lipa grała na Openerze w 2017 roku (wówczas miała na koncie zaledwie sukces utworu "Be the One" oraz rozkręcający się radiowo "Hotter than Hell", o którym nikt już dzisiaj nie pamięta), odmówiłem wywiadu z nią twierdząc, że to "gwiazda jednego przeboju" (i przekazałem wywiad koledze, który pięć lat później jej koncert w Gdyni sam organizował). Toteż posypuję głowę popiołem i napominam, żeby również i mnie nie ufać na słowo.

I wszystko to opowiadam w czasach, w których w Teatrze Rozrywki w Chorzowie dyrektorka Aleksandra Gajewska mówi szeptem przed konferencją prasową, że urzędnicy nie mają poczucia humoru, a dzień później dostaje od tych urzędników wypowiedzenie; krakowski Teatr Słowackiego wystawia "Dziady" niezgodne z myślą przewodnią władzy, a chwilę potem ta władza odbiera mu trzy miliony złotych planowanego finansowania (między innymi na remont); na czele warszawskiej Zachęty, wydawałoby się – oazy niezależności polskiego artyzmu – staje figurant wizytujący swój zespół w asyście Ordo Iuris; za sterami lubelskiego Teatru Osterwy zostaje umieszczony aktor znany z propagandowego filmu, a w Łodzi na Fotofestiwalu przedstawia się zarzuty karne artyście, który znieważa – zdaniem władz niezwiązanych z krytyką sztuki – różaniec będący przedmiotem czci Polaków. I minister odpowiedzialny za wszystkie te sytuacje (a przecież to tylko niewielki promil) nazywa je "projektami zdegenerowanymi", uderzając przy okazji w "Wesele" Smarzowskiego. Sztuka nie jest, ale może być interesem inkluzywnym – i musimy dać ją zrozumieć wszystkim. Dlatego tak ważnym jest, żebyśmy mówili o niej i starali się zrozumieć wszystkie jej aspekty, bo inaczej – jak mawiał klasyk – sami wiecie kto i sami wiecie co.