Początków tego tekstu mam trzy, zatem wypiszę je wszystkie: właśnie zakończył się najpopularniejszy w Polsce festiwal muzyczny Open’er edycja 2024; zakończyła się największa zamiejscowa impreza Warszawy; zakończył się festiwal Open’er – Warszawa wraca więc do domu.

KLIKNIJ I SŁUCHAJ STACJI ALT FRESZZZ W OPEN FM!

Istotnie, wiem jednocześnie, że na Open’er Festival 2024 przyjechaliście z Bydgoszczy, Zawiercia i Jasła. Wiem też, że mówiliście w dziesiątkach języków. I wiem, że korki przy wyjeździe z Gdyni utworzyły się niemal w każdą stronę Polski (i Europy). Jeśli zaś – przewrotnie – miałbym zacząć ten tekst od opisu dnia następującego po ostatnim koncertowym: autostrada do Warszawy stanęła.

Tym, którzy z jakichś przyczyn tego nie wiedzą – być może zamieszkali, wedle starego powiedzenia, w Bieszczadach (i odcięli się od mediów), a może są zbyt młodzi, by o tym pamiętać – przypominam: Open’er skończył w tym roku dwadzieścia dwa lata (i dwadzieścia jeden edycji – z przerwą na pandemię), być może więc zrównał się ze średnią wieku tych, którzy na niego przybyli (co jest nie do końca prawdą, ale ta teza pasowała mi do bieżącego zdania – o tym później), a dotychczas wystąpiły na nim takie tuzy, jak Prince, Radiohead, Snoop Dogg, The Weeknd, Drake, Jay-Z, Bruno Mars, Coldplay, Depeche Mode, Travis Scott, Florence and the Machine, Moby, Kylie Minogue, Mac Miller, Pearl Jam, Red Hot Chili Peppers, Labrinth, Kendrick Lamar, Lana Del Rey i jeszcze setki (hej, organizatorzy, to jeszcze setki czy już tysiące?) innych. Za organizację tego wszystkiego odpowiadają zresztą ludzie, którzy ściągają w tym roku do Polski Taylor Swift na trzy koncerty, dopinają co roku potężne Orange Warsaw, nie mówiąc już o dwóch zaprzeszłych imprezach, za których powroty trzymam kciuki: Kraków Live oraz Selector Festival. Tyle wstępu, przejdźmy do rzeczy.

Matko bosko, mówię, co to się stanęło?

Sto trzydzieści tysięcy osób, oficjalne info. A zapewne dużo więcej, bo mówimy tu o samych tych, którzy kupili sobie karnety, a przecież na Open’er Festival pracują tysiące osób, od organizatorów i ochrony, przez wszelkiej maści barmanów, kucharzy, zabawiaczy, sprzedawców, dziennikarzy, prowadzących panele, aktorów mieszczącego się w tym wszystkim teatru. Sto trzydzieści tysięcy osób to nieco więcej, niż liczą sobie mieszkańców Tychy. Albo Opole. Zatem tak: całe Opole przyszło sobie pochodzić po Open’erze.

Tych, którzy zjawili się na tegorocznej edycji, nie zaskoczył z pewnością widok piętrzących się z roku na rok budynków i budyneczków, budek i foodtrucków, biegnących niemal z każdej strony ogrodzenia. To, jak wygląda Open’er, nie przypomina już jednak Opola. Może Ibizę. A jeśli ktoś wyda kiedyś zgodę na wznoszenie wyższych wież, w których odbywają się na terenie Open’er Festival postronne imprezy, wkrótce na gdyńskie lotnisko Kosakowo będzie można patrzeć jak na Ultra Music w Miami. Bez żartów. Jest naprawdę imponująco.

A że wedle powszechnej opinii Warszawa powoli anektuje ten festiwal: to co z tego? Luźniej dla Warszawy, że co roku wyludnia się nieco w pierwszych dniach lipca. Bilety na Open’er kupić może przecież każdy.

Od tego oni są, od tego są oni

Żarty się skończyły, gdy organizatorzy zapowiedzieli kto w tym roku wystąpi: że Måneskin, który zaproszony na jakąkolwiek imprezę w naszym kraju jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych zjadłby cały roczny budżet przeznaczany na kulturę w każdym mieście wojewódzkim; że Foo Fighters, Dua Lipa, Sam Smith, Hozier, Skrillex; że takie legendy, jak Slowdive czy Air, będą musiały nacieszyć się mniejszą sceną pod zadaszeniem; no i że to wszystko to na serio w Polsce.

Doprawdy nie da się pogodzić każdego ułożeniem line-upu, ba!, nie da się nawet pogodzić jednostki, która poszłaby i na Dona Tolivera i na grającego niemal w tym samym czasie w namiocie Benjamina Clementine’a. Z radością jednak dostrzegam fakt, że to – trochę już wiejące nawet kapciem – powiedzenie "nie słucham gatunków, słucham muzyki" stało się rzeczywistością: nie widziałem bowiem headlinera, który nie miałby w tym roku kompletu przed sceną, a przecież każdy z nich z tak innej bajki, że wydawać by się mogło, że ten sam uczestnik Open’era wzgardzi pogodzeniem w sobie miłości do Foo Fighters i Dua Lipy.

Trochę recenzji? Proszę bardzo (acz nie będzie tu miejsca dla każdego z sześćdziesięciu siedmiu artystów, którzy wystąpili w tym roku na Open’er Festival). Måneskin może i sprawdza się na Eurowizji, ale po zespole, na którego koncerty przychodzi Angelina Jolie, spodziewałbym się nieco więcej zapału. Nieładnym jest wypominanie tejże Eurowizji, okej, przecież "Zitti e buoni" i potem "I Wanna Be Your Slave" odniosły ogromny komercyjny sukces, ale mam wrażenie, że po wzorowym skupieniu się na wirtuozerskim wizerunku powinien przyjść już czas na wirtuozerię w muzyce. I niech o tym zaświadczy fakt, że największy szał pojawił się dopiero podczas wykonywania przez włoską grupę utworu "Beggin’": mam nadzieję, że fani Måneskin zdają sobie sprawę z tego, że piosenka ta skończy wkrótce sześćdziesiąt lat. Inaczej wciąż połowa publiczności będzie przychodzić tylko dla Victorii De Angelis, druga zaś dla Damiano Davida.

Disclosure? O mój miły kogucie, kogucie, ileż jest w tym energii panoramy Londynu, jakaż to jest definicja UK garage sama w sobie. Choć pewnie spodziewać by się można było niemal zero-jedynkowego odegrania przebojów z "Settle" i "Caracal" na czele, bracia Lawrence zabrali nas w podróż po swoich fascynacjach dusznymi klubami, niemal nie robiąc przerwy w swoim długim jak "Tubular Bells" Oldfielda, półtoragodzinnym utworze (w którym, rzecz jasna, wybrzmiały takie sample, jak "White Noise" nagrane przed laty z AlunąGeorge).

Benjamin Clementine? Poezja. Loyle Carner? Prawdopodobnie najbardziej niedoceniony artysta świata. Sampha? Najlepsze ułożenie muzyków na scenie wszech czasów (na środku on, czwórka instrumentalistów ułożona w pierścień z każdej jego strony na różnych wysokościach – niemal ołtarzowe złożenie hołdu neosoulowemu luminarzowi). Zamilska? Prosto ze skutej lodem Islandii zabrała nas w ostatni krąg piekieł i gdyby tylko Dante żył, toby docenił. Slowdive? Jestem zbyt mało kompetentny, by rozwodzić się nad geniuszem tych mistrzów, wiem tylko, że odleciałem na inną planetę przy "Slomo". Charli XCX? Błagam, dajcie nam ją Polsce na stałe.

Taco Hemingway zasługuje tu na osobny wątek, bowiem od lat czekam na opracowanie dotyczące tak jego twórczości, jak i zbiorowej psychozy wokół całego zjawiska. I chciałbym doczekać opracowania takiego ze środka, nienapisanego ani przez jego zagorzałego fana, ani przez ultrasceptyka. Czy Taco dał radę na Open’erze, choć dano mu znać zaledwie kilka dni wcześniej, że wskakuje na main stage? Tak. Czy gdyby Tyla przyjechała do Gdyni z RPA, a Taco by nie wystąpił, to obraziłbym się? Niekoniecznie. Po artyście tej sławy spodziewałbym się jednak czegoś więcej, niż skakania do bitów lecących z dwóch maców pana Macieja Rumaka. Tak, wiem, dziś nie potrzeba instrumentów (a nie, czekaj… przecież Foo Fighters nie użyło komputerów). Tak, wiem, do hip-hopu wystarczy tylko podkład (ale… ale Loyle Carner miał na scenie muzyków). I tak, fajnie, że na scenę wkroczył Oki (ale przecież był już i tak na Open’erze), potem wjechał Bedoes (z rapową energią nieco bardziej wiarygodną od Fifi – i to mimo klimatu Outlaws Motorcycle Club w ubiorze), ale Taco nie jest chłopakiem z osiedla, który musi rapować do zdartego kaseciaka. To jest Taco, który wypełnia stadiony. Mimo to "Fiji" fajnie było usłyszeć.

Ni ma żadnej gadki, panie, na ten temat

No i jeszcze headlinerzy. Po pierwsze Foo Fighters, wstrząsająco idealni, rozgrywający w Gdyni przekrojowo wszystko od początku kariery (no, może od "The Colour and the Shape"). Ze stoicyzmem Pata Smeara, który beznamiętnie wykona raz riff "The Pretender", innym razem solo "Paranoid" Black Sabbath czy podegra "Blackbird" Beatlesów (ale to stoicyzm we krwi – nie znam innego takiego przypadku w muzyce, by ktoś pogardził zagraniem w Red Hot Chili Peppers). Z – po raz pierwszy w Polsce – Joshem Freesem, którego zmarły przedwcześnie Taylor Hawkins na pewno namaściłby na godnego następcę. Wreszcie z samym Davem Grohlem, porywającym – to mało powiedziane, wstrząsającym masami, będącym niemal demonem, guru rockandrollowej sekty, wydającym się właściwie ojcem założycielem całej muzyki jako takiej: bo tak to doskonałe przeżycie było.

Drugiego dnia Dua Lipa – w występie podzielonym na cztery sety, jakże odmiennym od tego, co zaprezentowało wieczór wcześniej FF. Byłem na P!NK na Narodowym, zauważam różnice pomiędzy dobrze wyreżyserowanymi spektaklami a dającymi się ponieść emocjom show rockowymi, ale gdzieś w tej artystce – której korona królowej popu przypadła po ustępującej z tronu wraz z końcem promocji "Anti" Rihannie – zabrakło mi tamtego dnia jakiejś gorączki, jakichś namiętności wobec faktu stania przed wielotysięcznym tłumem. Wszystko to było piękne – "Levitating" i "New Rules", "Be the One" i "Don’t Start Now", nawet najbardziej miałkie tego wieczoru "Cold Heart", ale czy palmę pierwszeństwa oddałbym właśnie jej? Chyba nie, Dua Lipa była gdzieś indziej, na pewno nie w Gdyni głodnej jej talentu. Aha, "IDGAF" nie zaśpiewała.

Dnia trzeciego (po stworzeniu lądu i roślinności – oczywiście) nadszedł czas na Sama Smitha rozpoczynającego show pół godziny po północy (przekonującego, że to jego najpóźniejszy występ w życiu). Gdybym się już w czerwcu nie nastawił na to, że po Open’erze będę powtarzał, że Foo Fighters to największy band wszech czasów, to bym powiedział, że to Sam Smith popisał się na tym festiwalu najbardziej doskonale. Cytując mojego znajomego: zamknął klamrą dziesięć lat swojej działalności, wychodząc na początku koncertu od utworów z "In the Lonely Hour", później mieszając ze sobą swoje dwa "środkowe" albumy (co za piękne "Dancing with a Stranger"!), kończąc najświeższym "Unholy". Był tu zarówno nieco zagubiony kontratenor Sam Smith z roku 2014, były poszukiwania własnego głosu i eksperymenty z wielkimi sukniami z trenem, było tęczowe futro, by całość przypieczętować mrocznym, na poły bluźnierczym finałem z rogami woła w roli głównej, na pewno bliżej "Dziecka Rosemary" niż "The Witches of Eastwick". A wykonanie "Lay Me Down" na żywo każdy powinien sobie wpisać dziś na listę "things to do before you die".

No i wieczór czwarty, wieczór Hoziera. Zatem gdy już przeszedłem przez "koncert Sama Smitha porwał mnie bardziej, niż najbardziej wyczekiwanego przeze mnie Foo Fighters", musiałem posypać głowę popiołem i przyznać: panie Hozierze, to pan był najjaśniejszą gwiazdą tej edycji Open’era. Ale już spieszę z wyjaśnieniami. Otóż to jest gwiazda, na którą nie zasługujemy: wciąż życząca wszystkim dobrej zabawy na wkraczającym po nim na scenę Skrillexie; bez ustanku komplementująca swoich muzyków, swoje chórzystki, och!, momentami wręcz robiąca krok w tył, by oddać scenę towarzyszom z zespołu. Hozier to gwiazda, której potrzebujemy: upominająca się ze sceny o równość płci, orientacji, rasy; inicjująca skandowanie ku pamięci ofiar zbrodni na Bliskim Wschodzie – i każdej ze stron konfliktu w Strefie Gazy; krzycząca o zbrodniach pedofilskich Kościoła w Irlandii (z której to artysta pochodzi); zestawiająca na telebimach za sobą nagrania i fotografie z uchodźczych łodzi dobijających do brzegu wyspy Lesbos, bombardowanej Ukrainy, nawet polskiej policji idącej kilka lat temu na protestujące kobiety, z fragmentami wideo z marszu z Selmy do Montgomery i z zamieszek w Charlottesville. A to wszystko przy realnie zaangażowanych społecznie tekstach "Angel of Small Death and the Codeine Scene" czy choćby "Take Me to Church". Jest w tym pierwiastek Johna Lee Hookera, mięsisty blues, duch nieodżałowanego Jeffa Buckley’a i jego "Grace", ale też nieuginający się presji współczesności brytyjski, krwisty rock. Chapeau bas.

No idę albo nie idę

Przez lata Open’er wyrastał na coś, czego namiastkę mieliśmy jedynie w kolorowych teledyskach MTV we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, bo przecież u nas był zaledwie kicz i tandetne świecidełka, o których Olga Drenda powiedziałaby, że to tylko "chodnikowa poezja śpiewana" (parafrazuję z pamięci fragment "Duchologii polskiej" o Bayer Full). Zatem wreszcie pojawił się ten Open’er z krwi i kości, trochę na początku przysypany piętnem wzrastającego kapitalizmu (pierwsza edycja – w Warszawie w roku 2002 – trwała jeden dzień, a na dużej scenie zagrali The Chemical Brothers oraz Smolik), aż dotarł do edycji A.D. 2024, w której to jesteśmy już nie "polską wersją czegoś", a na równi z Lollapalooza, Primavera Sound, Bonnaroo czy Sziget (ale nie Glastonbury, bo ich ciężko dogonić, choć… może też nie ma to sensu). Mamy festiwal, na którym napis "protect transkids" może zostać wkomponowany w scenografię Sama Smitha, Loyle Carner może krzyczeć słowa "pieprzyć toksyczną męskość", a społeczność LGBTQ+ może uznać teren imprezy za swoje bezpieczne miejsce. Jest porządnej jakości jedzenie (a ceny jak ceny, dla mnie paragonem grozy jest świadectwo wystawiane sobie przez tych, którzy narzekają na inflację i kwoty zostawiane w sklepach, ale spodziewają się, że sprzedawca w foodtrucku składniki wyhoduje sobie sam), są kolorowe palmy, jest szacunek dla poglądów, miejsce do dyskusji, ambitny teatr, młodzi projektanci mody przy swoich kramach i przestrzeń dla NGO-sów, Klubu Komediowego, wojska, trenerów jogi i organizacji pomocy humanitarnej działających na rzecz Ukrainy. Słowem: zaproszonym może być każdy, dobrze poczują się wszyscy, a średnia wieku – wbrew powszechnej opinii (wreszcie zahaczam o to, co napisałem na początku tekstu) – oscyluje pewnie gdzieś pomiędzy piętnastym a sześćdziesiątym rokiem życia (co nie oznacza, że i młodzi i starsi nie mogą do Gdyni przyjechać).

Prywatnie dostaję drgawek na hasła "tu jest Polska", szczególnie na "tu jest prawdziwa Polska", bo próbkę polskości dostaniemy i na głębokiej podlaskiej wsi i pod pomnikiem Mickiewicza w Krakowie, na tatrzańskich halach i na ulicy Poznańskiej w Warszawie nocą. Jesteśmy Polską od A do Z, z całym dobrodziejstwem i ze wszystkimi jej przekleństwami, nie ma Polski A i Polski B, nie ma gorszej i lepszej, głosującej tak albo inaczej, wierzącej w jedno albo drugie. Open’er jest zbiorem tego wszystkiego, ale jest też częścią Polski, nie "warszawką" do wyśmiewania i nie czymś, co nie mieści się w ramach polskości. Wszyscy mamy prawo do nazywania się Polakami jak zamieszkujemy Polskę od Wschodu na Zachód. Na Open’erze też jest Polska, a Open’er daje tej Polsce świadectwo pięknej polskości. Organizatorzy mogliby wzorem Luciano Spallettiego nosić marynarki z napisem "Polska" na plecach i byliby jej godną reprezentacją.

Coś-niecoś potrafię

Śródtytuły dałem przypadkowe, bo i tak ich nikt nie czyta. Dziękuję za uwagę. W przyszłym roku Open’er Festival od 2 do 5 lipca.

Open FM - Muzyka na cały dzień

Open FM to platforma muzyczna oferująca dostęp do ponad 140 stacji z różnorodnymi gatunkami muzycznymi. Od światowych przebojów popowych przez energetyczne brzmienia hip-hopu, aż po ciężkie rockowe brzmienia - Open FM oferuje bogaty wybór muzyki na cały dzień. Aplikacja Open FM jest łatwo dostępna i prosta w obsłudze. Można ją pobrać za darmo ze Sklepu PlayApp Store'a. Ponadto, stacje Open FM są dostępne także bezpośrednio na stronie http://open.fm, co zapewnia wygodę dostępu do ulubionej muzyki na komputerze czy też urządzeniu mobilnym.

Logo - Wirtualna Polska