Tame Impala – The Slow Rush [RECENZJA ALBUMU]

Czwarty album australijskiej grupy był jedną z najbardziej wypatrywanych płyt początku 2020 roku. Czy Tame Impala spełnili pokładane w nich oczekiwania?

Tame Impala - The Slow Rush (okładka albumu)
Tame Impala - The Slow Rush (okładka albumu) (Universal Music)

Kiedy dziesięć lat temu australijski zespół debiutował płytą „Innerspeaker”, postrzegano go jako część revivalu psychodelicznego rocka wzorowanego na dokonaniach The Beatles czy Pink Floyd z końca lat sześćdziesiątych, obok takich formacji jak m.in. MGMT, Violens czy Grizzly Bear. Ekipa dowodzona przez kompozytora, wokalistę i multiinstrumentalistę Kevina Parkera przechodziła jednak stopniową metamorfozę i przełomowy dla niej album „Currents” z 2015 roku wypełniały już bardziej subtelne i przystępne piosenki, w których psychodeliczne melodie równoważone były słodkimi brzmieniami syntezatorów, falsetowym śpiewem Parkera i przebojowymi motywami „The Less I Know the Better” czy „Let It Happen”. Tame Impala urośli do rangi flagowego zespołu alternatywnego popu lat 10. Ich muzyka charakteryzowała się rzadkim połączeniem wysokiego poziomu muzycznego i masowej popularności, czego zwieńczeniem był cover ich utworu „New Person, Same Old Mistakes” w wykonaniu Rihanny czy liczne featuringi i kontrybucje producenckie Parkera na płytach mainstreamowych artystów.

Radio ze świeżą muzyką alternatywna? Włącz już teraz w Open FM!

„The Slow Rush” – czwarta płyta Tame Impala – to zatem dla wielu najbardziej wyczekiwana płyta roku. Zresztą napięcie dawkowane było już od roku, m.in. singlowym „Borderline”, w którym Parker sygnalizował jeszcze mocniejsze wygładzenie brzmienia i inspiracje muzyką disco („Off the Wall” Michaela Jacksona jako punkt odniesienia) oraz dalsze zatracanie się w inspiracji twórczością Prince’a. Niestety „The Slow Rush” nie spełnia obietnicy tego oraz kilku innych, udanych fragmentów (m.in. zwiewne „Lost in Yesterday”, progresywne „It Might Be Time”). Album w całości jest zbyt monotonny i przeprodukowany. Zahaczająca o nerwicę natręctw, studyjna obsesja Parkera, poskutkowała cyzelowaniem trudnych do wychwycenia detali. „The Slow Rush” nie można nic obiektywnie zarzucić, ale wypełnia ją w dużej mierze muzyka bez duszy, mało porywająca, wyblakła. Lider Tame Impala jawi się tu jako genialny rzemieślnik, będący w stanie zaadresować wszelkie marzenia audiofilów oraz czytelników magazynów o technologiach nagraniowych, ale nie potrafiący stworzyć kompozycji na miarę „Solitude Is Bliss”, „Feels Like We Only Go Backwards” czy „Cause I’m a Man”, by przywołać tylko klasyczne już utwory z wcześniejszych płyt. „The Slow Rush” nie jest spektakularną porażką, ale bardzo daleko mu do triumfu, co w obliczu długich pięciu lat oczekiwania musi powodować poczucie głębokiego niedosytu.

Logo - Wirtualna Polska