Czy możemy już otwarcie przyznać, że nadeszła era trzydziestolatków szturmujących listy przebojów, ustawiających do siebie kolejki oddanych wielbicieli i zarabiających krocie na każdym wykonanym drobnym skinieniu palca? Tak, musimy. W końcu Ed Sheeran (rocznik '91), Harry Styles (rocznik '94) i teraz Weeknd (rocznik '90) udowodnili w ostatnich miesiącach w samym sercu Polski, że to możliwe. I już nie kłóćmy się, że jeden mało pomysłowy, inny z boysbandu, a jeszcze kolejny wyważa otwarte dziesiątki lat temu drzwi muzyki opartej na syntezatorach. Ale po kolei.

Czy idąc w środowy wieczór na warszawski Stadion Narodowy miałem poczucie głębokiego sceptycyzmu? Oczywiście. Ale to, co The Weeknd zrobił – uwaga, wyświechtany frazes! – przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Dawno temu nauczyłem się już tego, że jeśli koncert mi się nie podoba, to – nawet, gdyby bardzo bolało – mogę wyjść z niego przed końcem z luźną głową, z poczuciem, że nic się nie stało, że nie każda rozrywka jest mi pisana i nie wobec każdej muszę odczuwać FOMO. A warto podkreślić, że po tym, co zobaczyłem właśnie na Narodowym, FOMO musiałoby się wczoraj pojawić.

Czy oszałamiające wizualizacje, spadająca z sufitu kula i wielki monument na środku płyty mogły nie zrobić na kimś wrażenia? Wątpię. Do tego scena przypominająca ruiny World Trade Center z pamiętnego 11/09/01 na tle nowojorskiej panoramy z Chrysler Building na czele: pełen szacun, chylę czoła, posypuję głowę popiołem jako niedowiarek myślący, że oto będzie to show ot, takie sobie. I jeszcze sam The Weeknd przerzucający procent z każdego sprzedanego biletu na rzecz Światowego Programu Żywnościowego Organizacji Narodów Zjednoczonych. A w końcu stadion się wyprzedał i nawet Marcin Najman nie powiedziałby, że "ludzie, przecież tu nikogo nie ma".

Czy kiedy w 2018 roku Alfonso Cuarón oczarował padół łez swoją "Romą" (zdobywczynią Oscarów, bo przecież – dzięki ci, wielkie Złote Palmy – Cannes nie dało się w to wrobić) można było powtarzać, że te rzewne ujęcia mogliśmy oglądać już u Vittorio De Siki w filmach sprzed siedemdziesięciu lat (żeby nie powiedzieć, że po całe te sekwencje sięgał też choćby Robert Benton w "Sprawie Kramerów" i Woody Allen w "Manhattanie" – obydwa filmy miały zresztą swe premiery w roku 1979)? Najpewniej. I może to zły przykład, bo "Romę" uważam za zwyczajnie słabą, ale już o "Trofeach" Podsiadły możemy to powiedzieć. Przecież ten klip, choć wspaniały, to kopiuj-wklej z Wesa Andersona, może nawet tribute to "Moonrise Kingdom" i "Grand Budapest Hotel".

Czy więc zakładamy, że sztuka nie może nawiązywać do wcześniejszej i wcześniejszej i jeszcze wcześniejszej? Oczywiście, że nie. Na polskim poletku mieliśmy przecież – i niech to będzie najlepszym drogowskazem, bowiem wywołującym politowanie u jednych, śmiech u drugich, a pomiędzy tym wszystkim prawdziwe poirytowanie – uniwersum "Dziewiątej godziny" (posąg papieża przygniecionego meteorytem), potem "Polki podnoszącej Meteoryt z Papieża" (posąg, którego tytuł wyjaśnia całą ideę), a lata później jeszcze "Zatrutego źródła" (posąg papieża niosącego meteoryt). Sztuka od zarania dziejów – i wcale nie muszę wymieniać tu przykładów tylko z ostatnich kilku dziesięcioleci – komentowała samą siebie bardziej i bardziej, dalece odbiegając od pierwotnego zamysłu bycia sprawą inkluzywną.

Czy ja więc powiedziałem, że The Weeknd małpuje? Nie, w którym miejscu? No to teraz skup się świeżak, cytując klasyka internetu, bo dwa razy nie będę powtarzał: włącz sobie Yazoo, następnie Siouxsie and the Banshees, potem posłuchaj amerykańskich youtuberów przekonujących, że "Blinding Lights" brzmi jak cała kinowa wizja dystopii z "Blade Runnera", może z domieszką norweskiej grupy A-ha (mashup "Blinding Lights" z "Take on Me" broni się przecież całkiem zgrabnie), a nie zapomnij jeszcze o utworze "Fikir" etiopskiej wokalistki Aster Aweke (a The Weeknd – jako Etiopczyk z pochodzenia – nie mógł jej przecież nigdy nie słyszeć), który znów trzyma ten dość oldschoolowy vibe jakiejś egzotycznej muzyki etnicznej, składającej się dziś na bohatera tego tekstu. Więc nie moja wina, że podczas rozpoczęcia "How Do I Make You Love Me?" myślałem (będąc pierwszy raz w życiu na show The Weeknda), że rozpoczyna się właśnie "Billie Jean" (no co, mógłby przecież coverować, prawda?), innym razem, że wjeżdża właśnie jacksonowe "Heal the World", a co i rusz chodziła mi nóżka pamiętająca jeszcze czasy świetności Backstreet Boys z wysokości albumu "Backstreet’s Back". Bo brzmiało to naprawdę świetnie. Ale jednocześnie miej też w pamięci film "Yesterday" ze wspomnianym już powyżej Edem Sheeranem, bo przecież wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń.

Czy więc mówią o nim, że jest nowym Michaelem Jacksonem, choć nie tańczy jak Jason Derulo i nie śpiewa jak Bruno Mars? Z pewnych przyczyn tak.

Czy mogę przyznać, że kiedy w 2011 roku Weeknd zalał rynek trylogią swoich mixtape’ów ("House of Balloons", "Thursday", "Echoes of Silence"), zwariowałem na jego punkcie, a "High For This" i "Montreal" nie schodziły z moich słuchawek przez całe miesiące? Owszem. I jeszcze wydawało mi się, że będziemy mieli do czynienia z artystą, który zmiecie ze sceny innych, a krajowe stacje radiowe oszaleją na jego punkcie niemal tak samo, jak i ja oszalałem. No i nie zgadniecie: nic takiego się nie wydarzyło. Bo minęły długie lata i ani album "Kiss Land", z którego utworów żaden polski odbiorca radia FM dzisiaj nie pamięta, ani potem "Beauty Behind the Madness" – krążek, na którym wylądował prawdopodobnie najlepszy utwór w historii twórczości The Weeknda, czyli "Can’t Feel My Face" i właściwie nic więcej (może jeszcze "Earned It" przy okazji "Pięćdziesięciu twarzy Greya") – nie stały się ultrapopularnymi w redakcjach muzycznych nad Wisłą. I to nie uszczypliwość: z tej płyty pochodził wszakże na przykład utwór "The Hills", który (w chwili pisania tego tekstu) ma w serwisie YouTube dwa miliardy odtworzeń, ale czy są wśród nich takie z Polski…? Być może, co pokazał tłum na Narodowym, ale są to z pewnością niewychowani na Trójce (ani na Jedynce, Dwójce i Czwórce). Bo fakt następujący odda sprawiedliwość, że oto polskie radiostacje eterowe (łącznie było ich tylko pięć) zagrały go od wydania 27 maja 2015 roku przez osiem lat zaledwie 122 razy (sprawdzone!). Jeśli nie wierzycie w małość tego wyniku to podstawmy do równania Ewelinę Lisowską, której wypuszczony dwa i pół roku wcześniej (13 grudnia 2012 roku) utwór "W stronę słońca" – a więc dziś ponad dziesięcioletni! – w ostatnich trzech dniach miał w polskich stacjach odtworzeń więcej, niż dwadzieścia. Więc nie chodzi tu o zrównywanie poziomów produkcji czy zestawianie ze sobą jakości piosenek i stopnia ekscytacji, który niosłoby ich słuchanie: po prostu stwierdzam fakty, że "The Hills" w polskim eterze hitem nie było i żaden zapiekły fan The Weeknda mi tego nie wmówi. Zatem – odchodząc od tej nieco insiderskiej wyliczanki – dopiero krążek "Starboy" z końca 2016 roku miał utwierdzić w przekonaniu naszych rodzimych entuzjastów rozgłośni, że oto The Weeknd jest artystą ze szczytu szczytów, a potem "After Hours" – wydany niemal u schyłku cywilizacji, bo w czasach rozkwitu COVID-19 w marcu 2020 roku – przypieczętował to, że Narodowy w 2023 roku uda się The Weekndowi wypełnić być może również tymi, którzy usłyszeli go na listach przebojów.

Czy więc mamy prawo obrażać się na to, że raz The Weeknd brzmi, jakby Cocteau Twins (których nigdy nie rozumiałem i nie kupowałem) nagrali "Thriller" Jacksona, innym razem, jakby ktoś D’Angelo wsadził do miksera z Beach House, Daft Punk i Eurythmics, a tym, co z tego wyszło, polał płytę "1999" Prince’a? To już nie nasza sprawa. Ważne, że smakuje. A ci, którzy w 2023 roku mylą jeszcze The Weeknda z Weekendem (a nawet ci, którzy mylili w 2016 roku przy krążku "Starboy"), są po prostu boomerami.

Czy każdy akapit rozpocząłem tu od słowa "czy"? A i owszem. Bo ten koncert zrodził we mnie więcej pytań, niż wynikających z nich odpowiedzi: pytań o kondycję światowych produkcji muzycznych jako takich, pytań o zataczanie koła i przemijanie, wreszcie pytań o zrozumienie, czy cokolwiek na Narodowym będzie kiedyś słyszalne jak na Wembley.

Ale jest jedno, które pytania nie wymaga. Bo oto właśnie zrozumiałem, że o ile The Weeknd powrócił do lat osiemdziesiątych, o tyle młodzież wciągnęła się totalnie – nie tylko w swoich stylówkach, ale też w wyrażaniu emocji (i siebie) na koncertach – do przełomu wieków, może do okresu 1997-2002. Prosiłbym tylko, żeby Shazza nie wracała. I Sven Hannawald na koszulkach.